Tak wiec, zaczelo sie od tego, ze zrobilam sobie mala przerwe od rowerowania i wyruszylam w gory na polowanie na kuropatwy z Frank’em. Upolowalismy 2 sztuki. Obie na mieso dla jego rodziny, w tym jedna do wypchania – do jego galerii sztuki. W miedzyczasie, na stacji benzynowej mlody amerykanski sprzedawca, o 23 wieczorem, zaspiewal mi polski hymn narodowy. Tak, po polsku!!! I na trzezwo !!! Chlopak kocha rosyjski jezyk i przy okazji uczy sie polskiego troche. Z nudow chyba 😂😂😂 Bylo jednak dla mnie cos magicznego uslyszec Mazurka Dabrowskiego na alaskanskiej wsi po zmroku w srodku tygodnia… Noo, a potem bylo to – zdezenie naszego samochodu z samcem losia. OMG, co za dzien. Ktos tam na gorze nad nami czuwal, bo los mogl z latwoscia zabic nas na miejscu swoim porozem. Ogromne zwierze. I czulismy jego lęk i bol gdy uciekalo w panice z drogi z przetracona noga…Stukot jego kopyt po betonie bedzie mi sie pewnie dlugo snic po nocach. Ale nie moglismy nic zrobic…Dziwne, jak cienka granica oddziela losia i nas wszystkich od smierci…takze, lepiej nie tracmy juz ani chwili…